Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/59

Ta strona została przepisana.

— Gore!... Gore!... Gore!... — wołało coś w niej.
Wybiegła na drogę. Noc była cudna, jasna, miesięczna, pełna woni i ciepła. Wieś stała przed nią, jak srebrna, w lekkiej mgle wiosennej — cicho było — jeszcze kury nie piały.
Dziewczyna poszła bez drogi, poza gumnami, aż do płotu, gdzie się niegdyś spotykała z Sewerynem. Wsunęła się do chałupy.
Nowożeńcy spali w komorze. Posłuchała ich oddechu, weszła do izby... Znalazła na ścianie swój sierp, stanęła u okna, obcięła nim swój warkocz, cisnęła w piec.
Potem namacała zapałki, siekierę, zasunęła w sieni skobel komory, potem podparła drągiem drzwi od podwórza, wspięła się aż pod strzechę słomianą, rozgrzebała ją starannie, włożyła w środek garść lnu, zatliła zapałką.
Ani się zawahała, ani nawet się kryła.
Księżyc ją w pełni oświecał, i, gdyby kto z sąsiadów wyjrzał, uratowałby wieś.
Ale sen pierwszy po ciężkiej pracy bywa ciężki, a jeszcze kury nie piały.