Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/61

Ta strona została przepisana.

Dopiero, gdy już ściany się zapadły, i lęk o wieś zupełnie ustał, znaleziono w rowie na gumnie dziecko. Snać okienkiem się wydostało, dopełznęło aż tam i omdlało.
Było poparzone, przyduszone dymem, zupełnie nagie. Tamtych nie było.
Wtedy ludzie zaczęli ich wołać, szukać, wnioskować o przyczynie pożaru.
Płomienie opadły, chata była rumowiskiem dymiących resztek, kupą głowni jeszcze czerwonych, wśród których, jak nagrobek, sterczał biały komin. Mrowie ludzkie otaczało pogorzel; srebrny, zimny księżyc przyglądał się z nieba.
Wtem ludzie się rozstąpili, ucichli nagle. Paraska przeszła wśród nich milcząca, jak widmo. Przyszła do zgliszcz i weszła do środka, stąpając obojętnie po żagwiach.
Schyliła się, trąciła coś czarnego nogą, postała tak chwilę, potem się wyprostowała, zachichotała, pędem strzały przebiegła wśród tłumu i pognała w pola, a za nią szedł śmiech i skomlenie dzikie.
Tedy ludzie rzucili się też do zgliszcz: tam, gdzie ona się schyliła, u drzwi komory leżały dwa czarne, okropne trupy.