Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/62

Ta strona została przepisana.

— Seweryn z żonką! — wyszeptano ze zgrozą.
I zrozumieli wszyscy pożar...
Za szaloną nikt nie gonił. Ci ludzie pierwotni pokiwali tylko głowami, splunęli, poszeptali zcicha i poczęli się rozchodzić. Zgliszcza popielejące i te dwa trupy — to było wszystko, co zostało z ojcowizny Paraski i z białych „groszy“ starego.
Dziecko sierotę przyjęli sąsiedzi, zagarnęli też pole i dobytek; nazajutrz uprzątnięto gruzy, pochowano zwęglone ciała, i wszystko we wsi poszło swym trybem. Na śledztwie nic nie wykryto, nikt nie wydał Paraski. Była dla tych ludzi pod obroną „złego“, nikt jej nie śmiał zaczepić i w gruncie duszy przyznawali jej słuszność.
Ona długie czasy nie pokazywała się we wsi. Widywali ją tylko pastusi na mogiłach. Chodziła wśród krzyżów, zdejmowała z nich fartuchy ofiarne i ubierała się w nie.
Bywała też nocami na wygonie, kędy olchy czerniały nad strugą, i siadywała u ognisk. Odzyskała mowę, ale tylko śpiewała. Śpiewała wszystkie swe dawne pieśni, tylko je mieszała jedną z drugą i kończyła dzikim chichotem.