Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/64

Ta strona została przepisana.

Śpiewała zawsze. Wśród wygonów, pustek, grzęzawisk, gdzie ją wiodła moc straszna, słychać było często — w burze, deszcze, zawieruchy jej głos przeciągły i pieśni weselne, które na tych ustach i w tem otoczeniu miały tragiczny majestat niedoli.
Raz ostatni późną jesienią słyszeli ją ludzie, wracający z jarmarku, pod cmentarzem. Chodziła między krzyżami, wkoło, jakby w jakimś powolnym tańcu.
Głos jej się tłuki w ciężkiej mgle.

Czyż ja w stepie nie trawa była?
Czyż ja w stepie nie zielona była?
Wzięli-że mnie, pokosili,
Moją krasę wysuszyli!...
Taka dola moja... czarna dola moja!...

Odtąd nikt jej więcej ani słyszał, ani widział. Zginęła, jak liść, co opada, jak jęk, co cichnie, jak krzywda, co się zaciera w pamięci, jak kamień, co w wodę padnie.
Mówiono, że ją to „złe“ całkiem do siebie porwało, bo ni kości jej nie znaleziono, ni śladu. Wspominano ją długo po wieczornicach prządek: była zrazu strachem żywym, potem bajką, wreszcie legendą — i tem została...