Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/67

Ta strona została skorygowana.

Szymon ukłonił się w pas, tak nisko, że jego długie włosy dotknęły prawie ziemi, i ujął za klamkę. Potem raz jeszcze się zwrócił i spytał:
— Cietrzewie na tokach dozwala się bić?
— Można, bo zbyt one czujne, by się łatwo dały podejść! — odparł pan żartem.
Twarz chłopa skrzywiła się uśmiechem szyderczym, pokłonił się raz jeszcze i wyszedł.
Na dworze był późny wieczór kwietniowy. Zaraz za dworem cisza wielka słała się nad łanami, cisza przesiąkła wonią pąków, ciepłych powiewów i tajemnem wrzeniem budzącego się życia.
Opodal na wsi błyskały światełka nisko nad ziemią, a górą chwilami biegł szum i drżenie powietrza, trącanego lotkami ptaków wędrownych, które spóźnione nadążały co sił na letnie siedziby. Strażnik szedł krokiem myśliwca, prędko, bez szelestu, ledwie tykając ziemi, jak zwierz, z którym w swym lesie obcował.
Kocie jego oczy, pomimo chmurnej, bezmiesięcznej nocy, widziały każdy wybój drogi, każdą kałużę. Minął dworską wysadę, groblę — wszedł w ulicę wioskową i zatrzymał się u karczmy.