Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/68

Ta strona została przepisana.

Zajrzał przez szybę do wnętrza, oczy mu zamigotały zielono, jak u wilka, zawarczał przekleństwo — i wszedł do szynkowej izby.
Mało było ludzi. Dwie kobiety targowały się z żydem o płótno, jakiś pijak z profesji wyśpiewywał sprośne piosenki, wójt dworski namawiał kilku chłopaków na służbę, — zresztą mało było ruchu i wrzawy. Wprost drzwi siedział parobek naschwał piękny i wysmukły. Siedział bezczynnie, z ręką za czerwonym pasem, w czapce na bakier, i gwizdał, patrząc drwiąco na chłopaków, godzących się do dworu.
Czuł się najsilniejszym, najpiękniejszym, a zuchwałość i bezczelność biła mu z twarzy.
Na widok strażnika uśmiech mignął mu po ustach, i nie zmieniając postawy, rzekł do żyda:
— Srul! Dworacy ci dzisiaj całą wódkę wypiją!
Szymon podszedł do szynkwasu, wypił raz po raz dwa półkwaterki, zażądał tytuniu, i nabijając fajkę, rzekł do wójta:
— Nie wiecie? Można dostać się na „prostki“ do Powity? Pan mnie tam z listem wyprawił.
— Pewnie, że można, ale szmat drogi, i podłej!
— Nic to. Jutro na wieczór wrócę.