Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/73

Ta strona została przepisana.

Więc szedł, nasłuchując, układając plan, wreszcie stanął — i uzuchwalony ciszą, zapalił fajkę.
Wąska struga, wezbrana, w obramowaniu czarnej olszyny, przecinała jego ścieżkę. Na uboczu stała osika ze złamanym wierzchołkiem i bielała pniem z kory odartym.
Andrzej obejrzał się tu i tam, poczekał chwilę i podszedł do niej.
Zdjął świtę i po gładkim pniu wdarł się na wierzch. Gdy ześliznął się na ziemię, miał już na plecach torbę i strzelbę.
Wtedy, jakby poczuł wielką moc, ruszył dalej już śmiało, po znanych sobie tylko brodach i kępach, i gwizdał zcicha. A była to ta sama zuchwała piosenka z karczmy, a on szedł — do straży.
Leśniczówkę jodły otaczały, cieniem podsunął się aż pod ogrodzenie — wprost świecącego okienka i trzy razy zahukał jak sowa: Pój-dź! pój-dź!
Żałosny, posępny okrzyk obił się o bór, i po małej przerwie załopotały skrzydła tuż nad jego głową.
Sowa usiadła na jodle i odpowiedziała na wołanie. Jednocześnie z chaty wyszła biała postać kobiety i szła cicho ku ogrodzeniu.