Wszystko to trwało sekundę. Gdy drugi strzał padł, Andrzej podskoczył, za bok się uchwycił i zawył z przerażenia i bólu.
Obejrzał się i spostrzegł na skraju błota, po kolana w wodzie stojącego Szymona, który strzelbę od twarzy odejmował i patrzał nań z dziką ciekawością.
— Ty łotrze, zabiłeś mnie! — wrzasnął Andrzej, blednąc z bólu.
Przez palce, z boku lała się krew strumieniem, ogarniała go okropna słabość i chęć — do ziemi.
Przyklęknął i udarł garść mchu, zatykając nim ranę, ale nie zdołał, bo palce mu tężały, pot zimny okrywał twarz.
— Sobaczy synu, łajdaku, gałganie! — jął mówić, a piana biegła mu z ust razem ze słowami.
Strażnik wyszedł na stały grunt, stanął o parę kroków od niego, i jął, nie kwapiąc się, nabijać swą jednorurkę.
Z pod brwi z szatańskim grymasem patrzał na leżącego wroga.
— Powiodło się nam dzisiaj, Andrzeju! — zaśmiał się drwiąco. — Był ty na tokach, był i ja. Zabił ty koguta, zabił i ja. Ale że ty kradł, a ja nie, to ja wezmę twoją strzelbę i zwierzynę. Mój
Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/76
Ta strona została przepisana.