Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Szymon trącił go nogą, potem wziął za pas i pociągnął aż w bagno.
— Niechże cię tu raki obiorą, złodzieju! — zamruczał, zabierając się do odwrotu.
Jeszcze raz spojrzał na polankę.
Kałuża krwi już wsiąkała w ziemię — do jutra śladu jej nie będzie. Bagno za tydzień pożre trupa, okryje szczątki bujną trawą, nikt z ludzi nie będzie szukał złodzieja! Zginął — to i dzięki Bogu.
A gdyby i znaleźli trupa, odkryli sprawcę, żaden z tych ludzi pierwotnych nie potępi i nie wyda Szymona. Jelenie mają rogi, a cietrzewie dzioby i pazury; ci dwaj mieli strzelby i podobne jeleniom prawo — i etykę niemal zwierzęcą. Słabszy użył podstępu — to jego prawo.
— A świadki moje cieciory! — zamruczał Szymon po chwili rozmysłu.
I to uspokoiło go zupełnie. Żaden głos w sumieniu sięnie podniósł, żadne skrupuły go nigdy nie utrapią.
Ruszył raźno ku dworowi ze zdobyczą.
Ranek był cudny, a on nawet wesół, jakby się pozbył zmory.
— Gadał pan, co na tokach ubić trudno, bo ptak czujny. Aha!... czujny!