Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/92

Ta strona została przepisana.

Szył siermięgę u sąsiada, i czuł, że jest przedmiotem obserwacji, szeptów, niemiłosiernej ciekawości.
— Coś ty „musi“ chory! — zagabnęła go gospodyni.
— Czego? Jednakowy! — burknął.
— Nijakiej „kraski“ nie masz na twarzy! Odymiony wyglądasz i takiś wysechł!
— Nigdy czerwony ni tłusty ja nie był.
— Nie taki ty, jak był, nie taki! — rzekła baba przeciągle.
Tydzień zmagał się Michał ze zmorą, borykał się z chorobą, krył mękę. Wreszcie się położył.
Nic mu właściwie nie dolegało, nic nie brakło, tylko niemoc czuł nieznośną. Nogi ciążyły ołowiem, ręce opadały, oczy wciągało w głąb czaszki, suchość okropną miał w ustach i gardle. Położył się w kącie na ławie, chodziły mu bezkarnie po twarzy roje much, opadały nań sadze z pułapu, on oczu nie otwierał, nie ruszał, tylko wciąż widział jedno: garść zielonego zboża, kołysaną gorącem dymu, sczerniałe kłosy, wydzierające się ze szmaty.