Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/93

Ta strona została przepisana.

Żona, gdy go ujrzała tak leżącym, poczęła wyrzekać, łajać go, potem lamentować. Na wszystko był nieczułym, oczu nie otworzył.
Teraz już nie pogłoski, nie szepty szły po wsi. Teraz była pewność: mówiono głośno, schodzono się do chaty, oglądano go bezczelnie.
Żona odstąpiła go, zaparła się wszelkiego wspólnictwa i porozumienia, zdała go własnemu losowi. Chodziła na zarobki, i baby poczęły już ją swatać.
— Robocza kobieta, zdrowa, ze lnem się osobliwie dobrze obchodzi. Płócien ma moc wielką. Nie wypracowana, bo krawiec na nią zarabiał. Można ją brać, jak malinę!
Słuchali tego chłopy wdowcy i potakiwali.
— Czemu nie! Dobra baba! Żeby ten długo nie sechł!
— A cóż! iadomo! Do kolend go Semen trzyma. Po Jordanie można będzie brać!
Była to tedy rzecz ukartowana, niezawodna, i czarny Stepan, który żonę właśnie pochował, Michałową sam zaczepił.
— Jak ten zeschnie, to do ciebie przyjdę! Lnu nieboszczka ośm zagonów zasiała, a dzieciska posłuszne. Będą ciebie matką zwać, jak każę.