Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/94

Ta strona została przepisana.

— Nie wiem! Pomyślę. Jeszcze czas! — odparła Michałowa, niedaleka od zgody.
A Michał leżał w kącie zjadany przez robactwo i zmorę. Wychudł i sczerniał, prawie nic nie jadł; zwlekał się czasem przed chatę i hbezmyślnemi oczyma patrzał w jeden punkt.
I widział wciąż dym, dym, dym i kołyszący się skręt zboża, okręcony w cmentarną szmatę, owinięty nicią krwawą.
Nikt nie przyszedł go pocieszyć, poratować, z nikim się myślą nie podzielił.
Ludzie pożęli zboża, radowali się dostatkiem, potem zebrano i lny, i poczęły kobiety międlić, a na dworze uczyniło się dżdżysto, czarno, smutno.
Michałowa więcej teraz przebywała w domu i dokuczała mężowi.
Umęczony jej skargami i klątwami, raz się obruszył:
— Czego ty chcesz, wiedźmo! Drew ci mam przywieźć, dach połatać! To idź, proś tego, niech mi oddech da!
Michałowa poszła do Semenów; wróciła po długim czasie.