Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/95

Ta strona została przepisana.

— Nu, wstawajże, ty kłodo! Masz oddech na tydzień! Ledwiem ubłagała! Zdjął Semen twoją chorobę, wywiesił ładnie pod strzechę! Nu, wstawaj.
I Michał wstał. Był już opętany zupełnie przez zmorę, nie miał własnej woli i mocy. Wstał i zajął się robotą. Robił jak automat, oczy miał szklane, ruchy nieswoje, głos dziki. Ale przecie ruszał się, jadł, pił. Odetchnął.
Ale było to odetchnienie skazańca, który wie termin wypełnienia wyroku. Codzień słabsze były ruchy i czyny, codzień czarniejsze myśli, i gdy tydzień ubiegł, Michał znowu się położył.
Cała wieś uważała, że inaczej być nie może, że tak być powinno. Ani jedna dusza nie użaliła się mąk tego nieszczęśliwca. Zresztą on sam nie dałby się uleczyć.
I znowu rozpoczęła się gadka po wieczornicach.
— Krawiec schnie i schnie! A zawzięty! Nie pójdzie się pokłonić Semenowi!
— Semen gadał, że jużby nic teraz nie pomogło, bo skręt już się raz zatlił od gorąca. Takci skończy.
Ale koniec był ciężki. Okropne listopadowe słoty, wichry, ciemnoty ogarnęły ziemię, rozdzie-