Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/96

Ta strona została przepisana.

rająco, smutno jęczały ostatnie pastusze surmy, wiatr wył jak dusza przeklęta, w chacie ciągły mrok panował.
— Marto! — odezwał się raz Michał po tygodniowem milczeniu do żony przędącej u komina.
— A czego? — burknęła niechętnie.
— Idź ty! Nadmiar mi ciężko! Idź, poproś, niech mi oddech da! Już nie wytrzymam! Oj, Chryste!
Chrystusa wzywał, ale kto On był, nie wiedział. Mówił utarte słowo, treści obcy!
Michałowa poczęła burczeć:
— Naco ci oddech? Leżałbyś! Naco ty komu!
Chłop umilkł, ale po chwili znowu przemówił:
— Warsztat tkackibym ci poładził. Drew urąbał!
— Żebyś choć w żarnach pomełł osypkę!
— Żeby oddech, tobym może „zdużał!“
To zachęciło babę. Ogarnęła się i poszła.
Ale bawiła bardzo krótko i wróciła wściekła.
— Bodajeś zdechł prędzej. Wstydu się tylko najadłam, ludzkiego szczekania, przez ciebie!