Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/99

Ta strona została przepisana.

Czasami chęć go brała, nie czekając świąt, spalić wiązkę nieszczęsną, ale się opierał.
— Powiedziałem: na kolendę! Niech tak będzie.
Aż i kolendy przyszły.
Na Wigilję cała wieś wybiegła na mszę nocną, puste były ulice, puste chaty. W oddali dzwony pięknie grały.
Ogarnęła się też Michałowa i poszła. Michał na posłaniu siedział, mocny na podziw, patrzał żywo. Toć nie umrze tak nagle!
Była tedy zupełnie spokojna i poszła.
Gdy jej kroki ucichły, Michał za siebie sięgnął, butelkę z wódką dobył i wypił blisko połowę.
Zachował ją na tę okazję.
Potem włożył siermięgę, opasał się, ale ani butów nie kładł, ani czapki nie szukał. Bosy, z odkrytą głową, słaniając się trochę i dysząc, wyszedł na śnieg i mróz, wsunął się poza stodoły, kędy nikt nie chadzał, kędy nikogo nie spotka.
Dzwony grały cudnie, ludzisków pełna po brzegi była kaplica, nabożeństwo uroczyste i długie.
Ranek szarzał, gdy tłum rozchodzić się począł, gromadami zmierzając ku chatom na pierogi i kiełbasy, na śpiewy i zabawy, i świąteczny odpoczynek