Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

Wówczas podróżny bardzo się zaczerwienił, zawahał i wreszcie odparł zcicha:
— Nie, dziękuję! Pójdę pieszo.
Dziwne to było, ale człowiekowi, posiadającemu legalny paszport, podróżującemu bez straży, wolno mieć dziwactwa, więc pisarz pocztowy więcej nie nalegał i tylko rzekł:
— Posilcie się i wypijcie herbaty.
Na to się zgodził podróżny. W taki mróz i noc lepiej jest iść z pustą kieszenią, niż jechać z pustym żołądkiem. Zjadł tedy i zapłacił co do grosza. Zostało mu w woreczku dwadzieścia kopiejek. Tedy śmiało ruszył przed siebie.
Po chwili czerwone światełka pocztowego domu zmalały i zgasły, wędrowiec szedł cicho w wojłokowych butach, i tylko niekiedy kij jego uderzał o śnieg. Zrazu ani się kłopotał ani lękał. Ciepło mu było i lekko; nie było słupów wiorstowych, ale mu się zdało, że dziesięć wiorst to fraszka i coraz konturów wsi przed sobą wyglądał. Tyle setek, tysięcy wiorst przebył; co te kilka znaczą? Dłużyły się jednak, podwajał kroku na widok czegoś szarego woddali; dochodził, były to wierzchy krzaków; znowu zwalniał tempa, zawiedziony.
Powoli, od bezustannego wpatrywania się w śnieg i pod wpływem mrozu, oczy mu zaszły łzami i paliły ogniem; gdy przymknął powieki, zamarzły natychmiast — otarł je grubą rękawicą i znowu poczuł, że mu drętwieją końce palców. Kark też bolał od ciężaru kożucha i skrzy-