Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/105

Ta strona została przepisana.

— Uchowaj Boże! Musiałem zawinić, kiedy pani się gniewała. Powiadam tylko, że się boję znowu narazić. Jeśli pani pozwoli, przyjdę w niedzielę do mszy posłużyć.
— I owszem! Rogowski wyjechał do Tobolska.
Zdaleka już cerkiew Lebjaży błyszczała, i wnet stanęli zpowrotem przed domem doktora.
— Wstąpi pan po zapłatę?
— Mniejsza. Niech się więcej zbierze, będę miał kredyt w sklepie.
— To niechże pan jutro przyjdzie wcześniej po pieniądze na wódkę!
— O świcie będę.
Pożegnał ją i odjechał.
Nazajutrz stawił się sumiennie i sumiennie zasilił wódką szynki. Gdy wrócił z rachunkiem, zastał już doktora. Zatrzymano go na wieczór; stary widoczną miał doń słabość, bo bardzo troskliwie wypytywał o projekty i zasoby, radził życzliwie, wywiadywał się o wiadomości z kraju. Nie wyznał mu Antoni swych planów ucieczki i starał się nie okazać wyczerpania sił ducha. Potem nie pokazał się kilka dni, bo go nie wzywano; nie przyszedł też na niedzielne zebranie, nie spotykano go nigdzie.
— Znowu go chimery napadły — zdecydował doktór.
Aż wtem pewnego dnia do sklepiku przyszła stara Marcjanna, matka jednego z Polaków, tam osiadłych, i powiedziała: