Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/109

Ta strona została przepisana.

— Zanieś to. Nie wiem, czy dam rady. Wiesz, naszego Antosia jakbym widział. Te same objawy.
Dziewczyna, nie okazując żadnego przykrego wrażenia, poszła. Antoni ją poznał.
— Przepraszam panią! — wyszeptał. — Bo to warto tyle się o mnie kłopotać? Dziękuję! Toć i koszt i fatyga, a ja i nie odsłużę już! Chyba Antosiowi od was pozdrowienie zaniosę.
Mówił spokojnie, nawet nie smutno.
— Takem się w drogę wybierał, a zostanę. Chciałbym do siostry napisać, ale nie mogę się dźwignąć. At, dowie się i tak!
— Napiszę co pan zechce. Ale pocóż? Wyzdrowieje pan. Proszę lekarstwo.
— Szkoda i lekarstwa napróżno! Pani Utowiczowa to mi modlitwy czytała. Poco ja mam wyzdrowieć? Przecież raz umrzeć trzeba. Lżej się robi na myśl, że prędko odpoczynek.
— Taki z pana próżniak! — rzekła, dając mu pić. — Nie umiera, kto chce, ale ten, co nie chce i kiedy nie chce.
— Ej, poco mnie martwić! Jeśli łaska pani, proszę do siostry napisać, podyktuję.
Wynalazła arkusz papieru, a on, zapatrzony w próżnię, mówił zcicha:
— Droga Walko, coś się miała długo o mnie troskać i w niepewności trwać, toć lepiej prawdę znać odrazu. Nie spodziewaj się mnie i nie czekaj, i pomyśl, żem was pożegnał na śmierć. Tak i jest. Trzeba ci też nakońcu całą prawdę wyznać.