Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/111

Ta strona została przepisana.

ze świata bez protestu i narzekania. Żadnej biesiady nie miał i wczasu nie zażył; nawet się nie skarżył. Ogromna ją litość zdjęła, a zarazem wspomnienie braterskiego dlań uczucia; ten biedak się cieszył, że obok przyjaciela spocznie cichy. Do niego jechał i tak się stało. Cicho podeszła do posłania i dała mu pić. Tyle razy go uraziła, czuła się okropnie winną, upokorzoną.
Ruch się zrobił w domu i wpadła Utowiczowa.
— Marysiu! Awantura! Szumski przyjechał — wyszeptała zdyszana.
— Więc cóż? Jest ojciec!
— Otóż właśnie niema. Wezwali do chorego. Ja powiedziałam Szumskiemu, żeś u Kotnickich; ano, godzina mija, chciał sam iść po ciebie, okropnie się zlękłam, sama pobiegłam. Jezu, jak się to odkryje!
— Co takiego? — niecierpliwie spytała dziewczyna.
— Żeś tutaj, u kawalera!
Antoni, rozmową zbudzony, oczy rozwarł i słuchał.
— Czy ciotka zmysły postradała? — burknęła panna Marja. — Proszę wracać, powiedzieć prawdę i bawić go dalej. Zaraz przyjdę.
— To ty rozum postradałaś! — rozgniewała się stara. — Cóż to, ten ci brat, żebyś go sama doglądała? Ojciec kazał, trzeba było ojca nie słuchać. Albo on wie, co wypada! Sensu niema, żebyś ty pierwszego lepszego doglądała i kompro-