Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/112

Ta strona została przepisana.

mitowała się z byle kim! Cóż to? Miejsce dla panienki tutaj?
— Proszę pani, tak jest! — szepnął Antoni. — Ot, i znowu uczyniłem kłopot. Proszę mi darować! Dziękuję za wszystko, już się nie zobaczymy, daj Boże pani dobrą dolę.
Utowiczowa zawstydziła się wybuchu i umilkła. Panna Marja była blada, a oczy jej gorzały.
Nie kwapiąc się, zabierała się do wyjścia.
— Wstąpię wieczorem, — rzekła — niech pan o śmierci nie myśli i lekarstwo bierze. Ojciec tu będzie za godzinę. Przyślę panu rosołu i mleka. Ej, przeminie złe!
Wracając do domu, kobiety nie odzywały się wcale. Szumski spotkał je napół drogi. Miał minę nadąsaną i niechętną.
— Skądże to pani wraca po dwóch godzinach? — spytał sztywnie, patrząc na zegarek.
— Od chorego! — odparła chłodno.
— A mówiono mi, że pani jest u Kotnickich.
— Tak myślała ciotka, ponieważ nie opowiadam się ani jej, ani innym ze swych kursów.
Szumski zagryzł usta. Weszli do domu i panna Marja wstąpiła do kuchni.
— Grinia! — zawołała. — Weźmiesz rosołu i zaniesiesz zaraz do Andrjanka dla pana Mrozowickiego!
Utowiczowej zadygotały nogi ze strachu. Szumski dziwnie się uśmiechnął.
— Więc to pan Mrozowicki jest pod pani specjalną i troskliwą opieką?