Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/115

Ta strona została przepisana.

— Nie mam żadnego wpływu na ojca. Pomimo lat podeszłych nie ma słabostek i faworów. Jeżeli się zgodzi, ja na wszystko przystanę.
— Pani nie ma serca. Za moje takie kochanie nie dostałem nic wzamian! — jęknął, wzdychając.
— Dostał pan, o co prosił: moją rękę. Zna mnie pan od paru lat i zdaje mi się, zawsze jednostajną.
— Jednostajnie bezlitosną, nieczułą, okrutną.
Ruszyła ramionami.
— Takam dla wszystkich — rzekła z goryczą.
Utowiczowa zajrzała przeze drzwi i widząc ich siedzących blisko siebie, odetchnęła głęboko. Poczęła nakrywać do stołu, z pod oka na nich zerkając. Serce jej rosło z lubości i nadziei wesela.
Szumski pozostał dzień cały, a wreszcie zanocował, bo zamieć się zerwała na stepie. Rozmawiano o handlach i wiosennym ruchu, a tymczasem wicher wył wściekły za ścianą, wstrząsając, zda się, posadami domu, a śnieg leciał tumanami, barykadując ludzi, kasując wszystkie szlaki. Panna Marja, pochylona nad szyciem, pomyślała parę razy o Mrozowickim. Odwiedzić go było niepodobieństwem, a może biedak konał tymczasem. I nazajutrz, i dnia trzeciego nikt doń nie poszedł. Śnieżny orkan szalał i szalał. Całą Lebjażę śnieg zasypał, o dwa kroki do obór dostać się nie było podobna, ludzie nie dawali znaku życia. Szumski wciąż bawił, znużony już, ale nadrabiając miną, udając tylko wielką pilność i niepokój o gorzelnie, byle się prędzej na swobodę wyrwać.