Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/116

Ta strona została przepisana.

Wreszcie trzeciego dnia mróz czterdziestostopniowy ścisnął przyrodę i uciszył w jednej chwili. Ludzie poczęli się ruszać. Pierwszy Szumski wyjechał, a zaraz po nim panna Marja na zwykłą rewizję szynków. Na odjezdnem posłała po wiadomość o Mrozowickim. Żył; więc doktór wybrał się zaraz do niego, a ona schowała list niewysłany i ucieszyła się szczerze.
Potem roboty pilne pochłonęły jej czas i myśli, tylko raz go wspomniał ojciec.
— Silniejszy od naszego Antosia — rzekł jakby z żalem.
Wyzdrowiał i po paru tygodniach przyszedł z podziękowaniem, bardzo jeszcze zmizerowany i słaby. Pocałował doktora w rękę i zawstydzony, położył przed nim na stole dziesięć rubli.
— Co to? — oburzył się doktór. — Myślisz mi płacić?
— A jakże, proszę pana. Lekarstwa kosztują; wino i rosół też. Mnie nic nie kosztowało, jakem złodzieja ujął, a pan mi zapłacił. Kiedy pan posługę oblicza na pieniądze, to i mnie wolno, chociem biedniejszy.
— Patrzcie go, taki drażliwy! A ja cię wtedy posądziłem, żeś krzyw, boś mało dostał. No, chłopcze, daruj mi ten jeden raz i schowaj pieniądze! Tak, mało mi ich, żeby opłacić radość, żem cię na nogi postawił. Chcesz się uiścić, przychodź do mnie codzień, gdy masz czas. Cóż? Słabo ci jeszcze?