Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/122

Ta strona została przepisana.

jej kurację. Biedactwo bardzo słabe i kaszle, ale gdyby zaraz porządny ratunek, możeby się dźwignęła. Takie to młode i tak żyć chce. Piszę Ci to wszystko, żebyś potem nie miał za złe, żem Cię wczas nie uwiadomiła. Radziłam, póki mogłam, ale teraz nie widzę wyjścia. Wiosnę też mamy bardzo zimną i dżdżystą. Na miłość Boską dajże co wiedzieć o sobie, bo my tu umieramy z niepokoju o Ciebie.
Chłopak ręce z listem na stole wsparł i długo siedział zmartwiały. Zdało mu się, że wpada w bezdeń, a coś go tłucze po głowie i ramionach, dławi za gardło. Potem rozsunęły się ręce i głowa oparła na deskach i widać tylko było, jak się wstrząsał hamowanem łkaniem. Świeczka się dopaliła, a on pozostał pociemku, bijąc się z myślami, przybity znowu. Deptała po nim troska, wierna towarzyszka żywota, natrząsała się z nadziei, mściła za poprzednią minutę wesela.
Rankiem swe pięćdziesiąt rubli włożył w kopertę, list napisał swobodny i wysłał na pocztę, a sam za strzelbę wziął i uciekł w step. Trzy dni wracał z pustą torbą i trzy dni chleba nie jadł i nie gadał. Potem zaś w parę tygodni spotkała go panna Marja na rynku w Kurhanie. Stał, obwieszony zwierzyną, drżąc w swym obdartym kożuchu i wojłokach dziurawych. Zbiedzony wyglądał i mizerny.
Wieczorem, wracając z towarami do sklepiku, znowu go spotkała. Szedł pieszo, prędko, skulony od mrozu.