Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/123

Ta strona została przepisana.

Kazała stanąć.
— Siądźże pan. Piechur-amator nielada z pana.
Umieścił się przy Grini, na koziołku.
— Ależ pan żałuje swojej klaczy! — rzekła.
Ruszył ramionami.
— Sprzedałem ją — odparł krótko.
— Dlaczego?
— Potrzebowałem pieniędzy.
— Tak! Włożył je pan w większy interes? To dobrze. Jeśli się powiedzie, podwoją się do wiosny.
— Moje się nie podwoją! — szepnął. — Dziewczętom posłałem do kraju.
I umilkł, zapatrzony mgławo w step bezbrzeżny. Nie chciała pytać więcej i tak dojechali Lebjaży, smutni oboje.
Znowu minęło parę tygodni. Czuć się już dawało w przyrodzie pewne osłabienie, jakby przestrach zimy. Częściej bywały straszne zamiecie i wichry. Termometr się wznosił o południu; baraki, co stały na Tobole, ściągano na brzeg; rybacy spotykali już migracje wiosenne ryb, a skórki zwierza straciły swą wartość, bo włos był nierówny i oblatywał do połowy. Tobolsk i nawet Kurhan napełnił się towarem stepowym, zaroił się kupcami, którzy z nim między Kirgizów iść mieli. Mówiono o karawanach perkalu, o siewach, o paszach i coraz spoglądano ku rzece i dalej ku południowi.