Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/124

Ta strona została przepisana.

Pewnej niedzieli Antoni ukazał się u doktora bardzo rano. Czerwone miał powieki i usta spieczone. Kolegów dużo się zebrało na mszę, więc on pannę Marję wyprosił do gabinetu.
— Możeby ksiądz dzisiaj dla mnie żałobną mszę odprawił — poprosił zcicha.
— Czy to rocznica śmierci rodziców?
— Nie. Za narzeczoną — szepnął.
— Umarła? — zawołała.
Skinął tylko głową.
Zrozumiała tedy nędzę jego i sprzedaż klaczy. Wszystko poszło na marne.
— Biedaku! — rzekła ze współczuciem. — Serdecznie mi pana żal. Zostańże u nas po mszy, gdy wszyscy odjadą. Opowiedz biedę, lżej będzie!
Uścisnęła mu rękę, a jemu się łzy zakręciły w oczach, więc prędko zajął się przygotowaniem do mszy, byle się ludziom nie pokazywać.
Odprawił ksiądz Ubysz żałobną ofiarę, a chłopak mu odpowiadał przez łzy i tak żegnał tę dzieweczkę cichą i dobrą, co go bardzo, bardzo kochała. Żyłaby, gdyby mu los był lepszy! Ano, i tę mu dola zabrała.
Gdy po obiedzie ludzie się rozeszli, a doktór za interesem do Szyszkina się wydalił, powiedział wszystko pannie Marji. Niepostrzeżenie zawiązywał się między nimi stosunek dobry i szczerszy. Znajdował to naturalnem, że jej jednej mówić musi o sobie, a ona słuchała, dając rękom pracowitym świąteczny wypoczynek. Mówił już