Niema dla przyrody niezdobytej potęgi, niema dla słońca i lata szańców. Przyszedł dzień wiosny i zima syberyjska precz poszła — nie ustępowała powoli, nie walczyła, ale pierzchła, w puch rozbita. Kto taki dzień widział, ten widział dzień stworzenia cudowny.
Mróz w przeddzień był jak zwykle; lody i śniegi arszynowe, wicher, smalący zimnem. A tam gdzieś od pustyń skwarnych i rozkosznego południa wstał mocarz i szedł na tę zimę jak huragan. Doleciał w nocy i uderzył ją w te śniegi i lody prądem ciepłego powietrza. I oto już rano Toboł zadrgał, pokreślił się w zygzaki, ściemniał. Zdołu lód począł pękać, woda przybierać i masy kry rzuciły się jak tarany żywe, łamiąc, miażdżąc, wstępując jedne na drugie, spychając się na brzegi, ryjąc i szarpiąc wciąż wgórę, ku północy, zwycięski swój pochód oznajmiając światu hukiem jakby stu armat.
Mocarz ze skwarnych pustyń zaganiał je i szedł za niemi, uderzając w stepowe śniegi, w tajgi zamarzłe, w kępy suchych badyli, wwiercał się w ziemię, pędził ku oceanowi. Co rok go szturmował, wiosnę czyniąc po drodze, i tamże w lodach odwiecznych padał i ginął, nie doczekawszy się ze swej ziemi posiłków. Za rok brat jego tymże śla-