Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Za nimi w ślad, jak sępy, ruszyły karawany kupców z perkalami. Zbrojnie to szło i tłumnie, zabierało ręce wolne od rolnej pracy, a na czele był ajent zaufany, znający stepy i obyczaje dzikich stepowców.
Po paru tygodniach w domu Kwaśnikowych został tylko patrjarcha rodu i Antoni, synowie rozbiegli się po stepie, uprowadzili z sobą i kobiety. Stary pilnował domu i urzędu; Antoni, w braku innego zajęcia, wziął rydel i zarabiał dziennie, po ogrodach. Polowanie się przerwało na czas jakiś, na rybę brakło mu narzędzi, a żyć trzeba było. Zpoczątku opornie mu szła robota, ale mus napędzał. Kopał z bolącym karkiem i mdlejącemi ramiony. Dzienny zarobek starczył mu na utrzymanie.
Utowiczowa zwerbowała go prędko do siebie. Przerabiając grzędy, nie dawała próżnować językowi. Gadulstwo było jej kardynalną wadą. Drugą było skąpstwo. Karmiła swego robotnika, ale o zapłacie nie było wzmianki. Gospodarz z córką wyjechał do Tobolska, więc babina rządziła wszystkiem i zaprowadziła oszczędności. Chłopak zaś wstydził się upominać.
Tak trwało do powrotu doktora.
Panna Marja podczas gospodarskiej inspekcji poznała go i zdziwiła się, że pomimo ciepła pracuje w kożuchu. Nie zdjął go i przy obiedzie, który spożył w gorącej kuchni.
— Chodźże pan do nas! — zawołała z góry.