Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/13

Ta strona została przepisana.

— Ot, głupstwo, takie z mrozu przechwałki — burknął woźnica. — Ty chyba nie tutejszy?
— Nie, z Europy jadę.
— Aha! Nu, siadaj, nam nic do tego.
Człowiek chciał usiąść, ale z sań rozległo się złowrogie warczenie.
— Tam pies, — rzekł — ugryzie!
— Nu, nie jego wina, żeś złodziej, czy kryminalista — rzekł obojętnie furman. — Dobrego on nie zaczepi.
Wtedy człowiek rękę wsunął do sanek i dotknął zjeżonej sierści psa. Pies podniósł pysk, rękę tę obwąchał i przestał warczeć. Podróżny siadł spokojnie.
— Nu, ty nie gniewaj się, żem ciebie posądził, — rzekł woźnica, zacinając konie — ten pies także warczał, nim ciebie nie poczuł.
Ruszyli jak wiatr. Nikt się nie odzywał, więc i podróżny milczał. Pies mu się położył na nogach i w cieniu świeciły jego zielone oczy. Badał niemi obcego. Wtem zaświeciły nad ziemią czerwone płomyki chat i już stali przed szynkiem.
— Oto Petrówka, gdzieś chciał stanąć — ozwała się kobieta.
Podróżny wysiadł i zatoczył się. Rozpiął kożuch, dobył woreczek z kieszeni i podał „pani“ swoją ostatnią monetę.
— Dziękuję wam za uratowane życie — wymówił, zawstydzony małością datku.
Woźnica parsknął śmiechem, a kobieta ruszyła ramionami.