Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/130

Ta strona została przepisana.

— Dawno pani bzu nie widziała, — uśmiechnął się — ot, przysłała mi.
Drżącemi od zmęczenia palcami dobył zeschłą gałązkę i podał jej.
— Śliczności! — szepnęła, pieszcząc suchy kwiat.
Stał się czerwony okropnie.
— Siostra prosiła, żeby go pani dać od niej z podziękowaniem za opiekę nade mną. Niech się pani nie gniewa, nie mamy nic lepszego.
— I nic milszego — dodała. — Podziękuj pan siostrze.
Schowała kwiat do książki i rzekła:
— Sprowadź pan tutaj siostrę. Lepiej wam pójdzie we dwoje, a teraz, gdy pan najgorsze przebył, nie trzeba wracać, aż miljonerem.
Zaśmiał się cicho, jak z żartu.
— Ano, pewnie. Zamiast krzywdy dochodzić, kupić od Burskich Promieniew i panować.
— Nie śmiej się pan. Za dziesięć lat możesz być miljonerem. Przed dziesięciu laty Smolin był komisantem bez grosza. Tutaj często się widzi podobne cuda. Byle wytrwać.
Już się nie śmiał i patrzał na nią, sądząc, że drwi zeń bez litości. Wreszcie westchnął, schował list i pieniądze i wziął czapkę. Gdy kożuch rozchylił, dojrzała jego odzież i bieliznę: były to szmaty. Tedy zrozumiała, czemu przy pracy nie zdejmował kożucha.
W parę dni potem znalazła w kuchni, na zydlu, papier jakiś. Był to kwit pocztowy na cztery