Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/131

Ta strona została przepisana.

ruble, na imię Walerji Mrozowickiej w Warszawie, i złożyła go w książce obok zeschłego bzu.
Tedy i ona powtórzyła półgłosem:
— O, anima vilis!
Mało ludzi schodziło się w niedzielę do doktora, odkąd wiosna przyszła. Zamożniejsi najmowali pola u chłopów i rolnicy z krwi i kości gospodarzyli zawzięcie. Młódź, co lepszą, rozebrali kupcy do karawan stepowych; zostali chorzy, starzy lub próżniaki z profesji, którzy nigdzie miejsca zagrzać nie mogli. Kilku takich zastąpiło raz drogę Antoniemu nad Tobołem i poczęli ciągnąć do szynku i kart. Podochoceni już byli, a gdy się opierał, poczęli półżartem, półserjo spychać go ku rzece. Opierał się długi czas, wreszcie dostał na pochyłość i kalecząc boleśnie, stoczył do wody, a za nim dwóch napastników.
Na krzyk tonących przyskoczyli rybacy i wyratowali półżywych. Wytrzeźwieni, przeprosili Mrozowickiego, bojąc się sądu i kary, ale nie wrócili mu kożucha, który w wodzie zniszczył się do reszty. Wysuszył chłopak strzępy, ale na płacz mu się zbierało na myśl, w czem jutro pójdzie na robotę.
Stary Kwaśnikow przyglądał mu się zboku.
— Głupi ty! — ozwał się wreszcie. — Coby to za lato było, żeby tobie na zimę nie dało kożucha. Rzuć go pod nogi! A nie masz za co kupić perkalu na bluzę, to masz moją. Żony nie masz, ja mam, to ja ciebie poratuję.