Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/132

Ta strona została przepisana.

I w ten sposób przywdział raz pierwszy Antoni strój Sybiraka-chłopa i to darowany. Jakiś czas nie mógł się oswoić z różową bluzą, potem nawyknął jak do wielu rzeczy. Teraz mu i robota lżej szła. Grubiały ręce i kark, przybywało siły. Zrezygnował z wszelkich projektów świetnych, stępiał na troskę nawet. Myślał tylko, skąd chleba wziąć na jutro, i pracował jak wół.
Pewnego wieczora zawołano go do Gostyńskich. Poszedł machinalnie, myśląc, że trafi się zapewne drobny zarobek. Mijając kuchnię, pozdrowił księdza Ubysza, który nie zdawał się go poznawać, minął Utowiczową, zajętą w sklepiku, i poszedł na górę.
Doktór był w gabinecie i powitał Mrozowickiego, bez żadnego wstępu, pytaniem:
— Antek zrobisz mi przysługę?
— Każdą, panie.
— Wyręczysz mnie. Pójdziesz z „litowkami” w step.
— Co to takiego?
— To kosy. Kupiłem ich trzy telegi pełne. Z tem na całe lato w step trzeba iść i od wsi do wsi, od futoru do futoru rozprzedawać.
Chłopak się zawahał.
— To moc pieniędzy! A jak mnie ograbią?
— Pójdzie z tobą dziesięciu ludzi eskorty, jak zwykle.
— A ja dróg i wsi nie znam.
— Grinię ci dam, który ze mną zeszłe trzy lata jeździł. Ten cię poprowadzi, eskorta cię obro-