Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/134

Ta strona została przepisana.

Wkońcu zjawił się ów nieznajomy, człek młody, prawie biały blondyn, o długiej, kościstej twarzy i postawie.
— Pochwalony! — pozdrowił.
Doktór go do Antoniego przyprowadził.
— Oto masz ostatniego towarzysza. Niedawno on tutaj, ale swój, Andukajtys.
Uścisnęli sobie dłonie i spojrzeli w oczy.
Andukajtys więcej wyczytał niż Antoni. Człek siadł do stołu. Jedzenia pochłaniał za trzech, ale wcale się nie odzywał. Czasami tylko na żart lub anegdotę otwierał usta od ucha do ucha, jakby chciał poziewać lub krzyczeć. A on się tak śmiał bez dźwięku. Podobał się Mrozowickiemu, który także chętniej milczał, niż mówił.
Wypili masę herbaty, nagadali się i rozeszli przed drogą wypocząć, tylko Antoni został, bo dużo jeszcze miał dostać poleceń i mało co spano tej nocy w domu, bo i kobiety miały wyżej głowy roboty w kuchni. Pakowano tobołki z zapasami, zbierano statki, do obozowania w stepie potrzebne. Doktór napędzał, Utowiczowa gderała. Antoni przyjmował tłumoki i ustawiał w sieni, Siergiej podpity śpiewał i Katałajowi wymyślał. Panna Marja, mało co mówiąc, robiła najwięcej.
— To dla pana — rzekła wkońcu, oddając spore zawiniątko. — I ten kożuch weźmie pan, bo jesienią noce bywają mroźne. Proszę się nie wahać. Znajdzie pan wszystko w rachunku, a na taką drogę nie można iść bez zapasu odzieży.