Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/135

Ta strona została przepisana.

— Może już pani nie zastanę za powrotem? — spytał niespokojnie.
— O, ja stanowię nieruchomość ojca. Może umrę chyba.
— Niech Bóg broni! — zawołał.
Ruszyła ramionami pogardliwie.
— Nikogobym nie osierociła. Nawet niewieleby trzeba było pociechy. Ja, jestem czy nie, wszystko jedno.
Zawzięcie błysły jej oczy, więc on tylko głową pokręcił i dalej pakował.
Nazajutrz o świcie chciał go obudzić doktór, ale już znalazł na podwórzu. Wytoczyli z Grinią wszystkie podwody i narządzali do drogi. Na trzech pierwszych leżały beczki z towarem; na czwartą poczęli ładować tłumoki, sprzęty, narzędzia. Zeszli się około południa towarzysze, każdy ze swą walizką. Rozgardjasz panował piekielny. Na obiad niespodzianie zjawił się Szumski i do reszty ład zwichnął. Krytykował, drwił i żartem buntował ludzi na Antoniego. Chłopi nie zważali na to, ale Polacy odrazu zaczęli lekceważyć przewodnika, który cierpliwie znosił docinki. Jeden Andukajtys ujął się za nim. Z ustami, pełnemi chleba, zwrócił się do Szumskiego i jąkając się, rzekł:
— Jak pan lepiej umie, to czemu pan nie idzie z nami? Gospodarz dobrze wie, komu towar zdaje. Da Bóg, nie zginiemy.
Znowu spojrzeli sobie w oczy z Antonim i poczuli się braćmi.