Trawy do cięcia były gotowe i step syberyjski od Tobolska po Taszkient stał w krasie zieleni i kwiecia. Morza traw najmniejszy wiatr nie marszczył. Morze to nie znało burz i bałwanów, nie miało przerw ani tajni, tylko gdzie niegdzie strzelała zeń wysepka brzóz, głogów lub „tawołoszki” śnieżno-białej, na której oko spoczywało z lubością, zmęczone monotonją zielonej pustyni.
Od osady do osady, co wiorst kilkadziesiąt, ziemia ta wydawała się dziewiczą, zapominało się o ludziach, o prawach, o granicach. Marzył się byt przedhistoryczny, czasy z biblji znajome, miljony trzód, rodziny patrjarchów, ziemi młodej szały. Bez rachunku, bez miary, bez myśli o jutrze była ta szczodrość gruntu, te trawy, w których człowiek tonął, te masy ptactwa i zwierza dzikiego, ten żar słoneczny, niebo bez chmur, to powietrze bez oddechu, szałem jakby oniemiałe.
Co gdzie indziej ludzie oswoili już, tu bujało, siane ręką przyrody, ręką szczodrą i niedbałą, ręką bogacza, nie wiedzącego, gdzie skarby rzucić. Bujały lny, szparagi, grochy, poziomki, wiśnie niczyje, stepowe, ptasze albo ludzkie, tego, kto sięgnąć zechce. Miejscami ziemia, spalona słońcem, a wewnątrz nadmiarem sił wzburzona, pękała w głębokie szczeliny, miejscami na trawach