Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/141

Ta strona została przepisana.

stawiano samowar i zapalano fajki w obronie od owadów.
Wtedy każdy, spełniwszy swój obowiązek, odpoczywał, jak lubił. Ten jadł i pił, ten zasypiał na wozie, ten gadał i śmiał się. Czyż zabawiał anegdotami ze swego niby życia, a które były pozbierane po całej Syberji. Grinia grywał na bałabajce monotonne, ubogie miejscowe melodje. Andukajtys milczący, gdy nie jadł, a rzadko się to zdarzało, śpiewał po swojemu nabożne pieśni. Antoni, zlustrowawszy tabor i ludzi, przy księżycu zapisywał dzienny targ, chował pieniądze papierowe do torby na piersi, miedź zsypywał do worka z całej cielęcej skóry i odpoczywał po swojemu. Brał strzelbę i niedaleko szedł w step. Nie mógł się dość nacieszyć przepychem roślinności, ciszą i majestatem tego obszaru. Zakochał się w zielonem morzu, codzień odnajdywał nowe powaby, nowe bogactwa, nowe niespodzianki.
Gdy wieczerza była gotowa, wołał go Andukajtys przeciągłem hukaniem, które echo bez końca powtarzało. Wtedy wracał z żalem do ludzi. Z towarzyszami był dobrze, ale obojętnie. Jednego Andukajtysa lepiej poznał.
Tyle miesięcy na jednym wozie; nawet małomówni gadają, nawet skryci pozbywają się nieufności. Żmudzin zresztą nie był odludkiem. W skwarne południe, gdy zwalniano bieg wozów, a ludzie drzemali, Andukajtys zapalał fajkę i gawędził. Opowiadał z lubością historję swego tu pobytu, śmiejąc się po swojemu, bez dźwięku.