Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/142

Ta strona została przepisana.

— To za Kmitę. Koniokrad był. Może sto koni ukradł, a co go złapali, to w turmie swoje odsiedział i znowu broił. Tak nam dojadło, zrobili sąd we wsi: uśmiercić Kmitę. Uśmiercić kcieli, ale iść po niego nikt nie kciał. Więc na losy poszli. Wrzucili do czapki słomki i jedną czarną z gryki. Biorę i ja, patrzę: czarna! Nu, więc poszedłem, uzdę wziąwszy. Kodziłem za Kmitą, ażem go utrafił nad samą Świętą rzeką. Tedym mu skoczył na szyję, a on mnie nożem w bok. Ja jego o ziemię, a on mnie nożem w nogę.
Tu rozwierał swą wilczą paszczękę i szczerząc zęby, śmiał się cicho.
— Ja jemu uzdę na szyję, a on mnie zębami za rękę, jak źrebiec dziki. Nic to, zakiełzałem, ścisnąłem powody wkoło gardła i buch w Świętą.
Tu fajkę wytrząsł i trapiony nieustannym głodem, jął chleb gryźć chciwie.
— Wyłowili go i śledztwo poszło. Nikt mnie nie posądzał; leżałem w komorze, rany gojąc. Ale ten jego nóż sobie wziąłem na pamiątkę. Braciszek nożem się bawił na ulicy. Ktoś cudzy poznał, ot, i odkryli. Wyzdrowiałem i tutaj sądzili. Nic to, ino mi po mamie nudno.
O „mamie” tej najczęściej opowiadał. Żartowano zeń ciągle, nazywając „sierotką”. Użyteczny był bardzo w karawanie. Gotował jeść, kupował produkty, prał nawet bieliznę, jak dziecko był łagodny i dobroduszny, a słuchał każdego. Wierzyć się nie chciało, patrząc nań, że był mordercą. Miał ślady tego faktu, kulał na nogę od rany