Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/148

Ta strona została przepisana.

— Może wyhandlujemy kosę? — zaproponował, ukośnie na chłopaka spoglądając.
— Na co?
— Na mleko. Dziesięciu ludzi masz. Dużo wypiją. A czyj towar?
— Doktora z Lebjaży.
Zdało się, że twarz Szamana jeszcze bardziej pożółkła. Splunął nieznacznie.
— Dobre on interesy robi i między swoimi wielkie ma znaczenie. Jak kto szczęście ma. Drugi nędzarzem umiera, a on fortunę zostawi.
— Dobrze go znacie?
— Znam. Do sądu mnie ciągał o marne ziółko, com chłopu udzielił. Siedziałem w turmie dwa miesiące i brałem kije. On kijów nie bierze; ma szczęście!
Mówił to zwykłym tonem i tylko ręce haczykowate skubały niespokojnie kraj chałata. Antoniemu mróz przeszedł po skórze, tak ten ton obojętny wyglądał fałszywie. Ale wtem weszła dziewczyna i zapomniał wrażenia, olśniony jej pięknością i czując instynktownie, że przy niej nic mu się złego nie stanie.
— Zamknęłam bramę, — rzekła — a tam jakiś człowiek się dobija. Pewnie wasz — zwróciła się do Mrozowickiego. — Powiedziałam, żeby się o was nie troskał, ale nie wierzy.
— Nie puszczaj go! — krzyknął stary.
— Ja sam pójdę! — odparł Antoni, wstając.
— Kupiliście kosę? Pójdę po nią! — zawołała dziewczyna.