Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/149

Ta strona została przepisana.

— Nie kupiłem, bo niezmiernie droga. Obejdziemy się przez to lato.
— Może! — odparła. — Mówiłam wam, dajcie kupcowi skórkę sobolą i będzie koniec. Dziw mi, naco chowacie tyle pieniędzy. Strach macie ciągły i jeszcze was za nie gospodyni kiedy udusi.
— Milczeć, ty! Nędzarz jestem! Kto ci mówił, że co mam! — kłamał. — Jak stracę siły do pracy, na żebry pójdę.
— Et! — mruknęła dziewczyna. — Nie gadam ja, kiedy nie można! Ale ten kupiec swojak. On nam nic złego nie uczyni! No, dajcie skórkę, pójdę, wybiorę sobie kosę, bo oni jutro rankiem jadą dalej!
Mówiła stanowczo i żywo. Stary przecie się nie ruszał.
— Dajcie na kredyt kosę! Na jesieni oddam. Tędy wam do Lebjaży będzie droga powrotna. Wtedy, dalibóg, oddam!
— Dobrze, ale zapłacicie wtedy półtora rubla. Tak kupiec przykazał, bo wiele kredytu ginie i drogi się nakłada.
— Zapłaci! — wmieszała się dziewczyna. — A nie on, to ja oddam. Chodźmy!
Stary zaszył się w kąt i przeczył milczeniem. Antoni wyszedł z dziewczyną i rzekł zcicha:
— Widzi mi się, że darmo dam kosę, wam, na dobrą znajomość. Niechta, zapłacę za nią kupcowi, a wy podziękujecie!
Spojrzała nań jasnemi oczami bez żadnej złej myśli ani zrozumienia.