Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/15

Ta strona została przepisana.

— Nie. — Szybko dobył paszport i pokazał go, ale chłopi nie byli ciekawi.
— Zdaleka? — spytano go.
— Z Europy. Trzy tygodnie już jadę.
— Marjo Kazimierowno! — ozwał się jeden z chłopów. — Ten także do was jechać chce.
Wtedy podróżny obejrzał się na swą wybawicielkę. Rozebrana z futer, siedziała naprzeciw szynkarza nad księgą i stosem pieniędzy, robiła rachunki widocznie. Młoda była i bardzo smutna. Oczy jej zdawały się wypłakane, usta zacięte, jakby w wielkim bólu, twarz mizerna i poważna.
Podniosła powoli głowę, popatrzała na obcego. Teraz go dopiero zobaczyła. Ciemną miał czuprynę, a twarz szeroką i nieładną. Ozdabiała ją chyba młodość i para oczu ciemnych, o prostem, uczciwem spojrzeniu. Zresztą barczysty był, wysoki bardzo silny i zdrów.
Spotkali się spojrzeniem, on jakby zawstydzony swą biedą i potrzebą, ona obojętna. Nic nie odpowiedziała i dalej sumowała rachunki. Tymczasem woźnica jej wniósł do izby sporą baryłkę i wór napakowany. Żona szynkarza przyjęła to od niego i wyniosła do alkierza.
Woźnica usiadł obok podróżnego, podano mu szklankę herbaty. Zaczęli rozmowę, obcy zafundował mu czarkę wódki, ale sam nic nie pił.
— Wy do Lebjaży jedziecie? Może się tam spotkamy? — rzekł.
— Pewnie, wieś nie świat. A ty do kogo?