Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Do bramy wciąż dobijał się Andukajtys. Popatrzał na dziewczynę i mlasnął językiem.
— Grażi mergajte! — zamruczał po swojemu.
Zeszli do taboru. Ludzie już spali, jeden Czyż czuwał i rzekł:
— Ostrożnie z Szamanem! Ukradnie koszulę z ciebie, zanim się obejrzysz! Gorszy on stokroć od Kirgiza!
Antoni nie odpowiedział. Zaprowadził dziewczynę do wozu z kosami i wybrał jej sam najlepszą. Potem znowu poszli oboje w stronę futoru. Noc była jak dzień jasna. Step leżał cichy, oni mimowoli zniżyli głos. Mówili po swojemu. Ona o pracach swoich, on o długiej drodze. Potem spytała go o jego rodzinę i jak o czemś nowem słuchała, że jest u nich swój kraj. Doszli do bramy i stanęli. Bardzo była zajęta.
— To może i ja kiedy tam byłam! — mówiła zamyślona. — Ale nic nie pamiętam. Dziw! Taki kraj, a zupełnie on inny. Jakiż? Powiedzcie!
— Zimy tam takiej niema, a ludzi dużo. Kwiaty różne i owoce i drzewa coraz inne. Po wsiach kościoły, a wciąż pola uprawne albo miasta brukowane i murowane.
— I wszyscy po naszemu mówią?
— Wszyscy.
Zapatrzyła się przed siebie i szepnęła:
— Żeby mnie to raz zobaczyć!
A potem nagle spytała:
— I śpiewają tam? Zaśpiewajcie co po naszemu!