Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Śliczna, bo śliczna dziewczyna! — rzekł Rudnicki, cmokając.
— Żeby jej czarne oczy i włosy, tobym i ja spodobał! — odparł Andukajtys, opychając się chlebem.
Ona się zaśmiała, ale nic nie odparła. Po chwili wsunęła się stara. Spojrzała na stół zastawiony i zatrzęsła się ze zgrozy. Nie rzekła jednak nic na to.
— Już ty się baw z chłopcami, ja im dam herbaty.
Antoni opodal od stołu siedział, na dziewczynę spoglądając, ona za nim na ławie usiadła, i poczęli gwarzyć zcicha.
Rudnicki trącił Andukajtysa.
— Widzisz, ci się już pokumali! — szepnął.
A Żmudzin roześmiał się cicho i odparł:
Niek im służy, kiedy okota. Ja wolę kleb od dziewczyny.
Spożyli też sumiennie wszystko, co było na stole, zapili herbatą, a wtedy Andukajtys zwrócił się do Antoniego:
— Jest co do roboty, panie?
— Nie! — odparł roztargniony.
— To pójdę spać, bom syty!
— I my też! — potwierdzili Rudnicki i Grinia.
Stara zapaliła kaganiec i wezwała ich skinieniem za sobą, na drugą stronę sieni. W izbie mrok zapanował. Młodzi przytulili się do siebie i szeptali coraz ciszej. Potem wróciła stara, kaganiec