Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/160

Ta strona została przepisana.

— Gdzieś ty zmieniał te pieniądze? — zagadnął doktór.
— Różnie, proszę pana, gdzie się zdarzyło — odparł. — Czy one nie dobre? Czyż stary pilnował.
— Fałszywe są wszystkie — mruknął Gostyński. — Dawaj dalej!
Antoni zbielał. Więc te sto rubli pójdą na jego część. Drżąc, podał drugi pakiet. Szumski zbliżył się do stołu, obejrzał papierki i zaśmiał się szyderczo.
— No, ślepy chyba takie bierze. Cóż, panie Antoni, będzie obicie do izdebki na zimę dla bohdanki ze stepu.
Ale Antoni nie słyszał tej drwiny. Blady, patrzał na doktora, który drugiego pakietu i nie rachował, tylko przerzucił, na stół cisnął i krótko rzekł:
— Dalej!
Dalej znowu to samo. Milczenie zapanowało ciężkie, szelest papierów tylko słychać było. Doktór stawał się coraz posępniejszy, już nic nie mówił, tylko rękę wyciągał po pieniądze, brał je, przerzucał i na gromadę pogardliwie ciskał, jak śmiecie.
Antoniemu pot zimny szklił się na skroniach. Wypróżniał trzos do dna i patrzał osłupiałemi oczami przed siebie. Panna Marja zamknęła miedź do kasy; Szumski, chodząc po pokoju, zcicha nucił. Nareszcie dwie ostatnie paczki odłożył nabok doktór i rzekł: