Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/161

Ta strona została przepisana.

— Tylko dwieście rubli prawdziwe, reszta bez wyjątku fałszywe. Spisałeś się znakomicie!
— Jakże to być może? — szepnął Antoni. — Wszystkie?
— Jeśli nie wierzysz, możesz je sobie zabrać — odparł doktór, stos cały mu podsuwając.
— Mówiłem panu, że tak będzie! — wtrącił Szumski. — Nie używa się byle kogo do interesu. Radziłem Szyszce transport zdać. Nie byłoby tej hecy! Ale pan mi nigdy nie wierzy! — Zwrócił się do Antoniego i pośmiechując, rzekł: — Cóż, panie, trochę to więcej warte jak te kilka wołów, coś pan ze skóry odarł zeszłej zimy.
— Nie rozumiem, co pan widzi w tem wesołego lub pocieszającego, drwiąc i wspominając minione straty! — rzekła panna Marja. — Wtedy pan był winien, dzisiaj pan Mrozowicki. Każdemu się zdarzyć może nieszczęście.
— Proszę pana! — ozwał się Antoni. — Mnie się zdaje, że oszaleję. Tociem brał te pieniądze przy ludziach, w dzień, nie byłem ani razu pijany. Nie dojrzał żaden z nas w nich nic podejrzanego.
— Cóż z tego? To tylko dowód, że jesteście stado głupców i niedołęgów, a za wszystkich ty odpowiadasz!
— Mój Boże! Mój Boże! — szepnął chłopak, obejmując głowę rękami.
Doktór wstał i przeszedł się po gabinecie parę razy. Potem usiadł napowrót.
— No, kończmy te miłe rachunki! Gotówki pięćset rubli, koszta pięćset, śmiecia tego tysiąc