Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/162

Ta strona została przepisana.

trzysta, zostanie mi z tej wyprawy siedemset rubli, które wam muszę rozdać za robotę i czas stracony. Bierz swoje sto pięćdziesiąt rubli! Tamtych jutro opłacę.
Antoni powstał.
— Proszę pana, — rzekł — jak się bieda do kogo przyczepi, to go nie minie. Nie rozumiem, co się stało. Dobre pieniądze brałem, i jeślim się nie dał oszukać na złocie i skórach, to i na papierach nie. Ktoś mi je zamienił chyba, choć na Boga się klnę, że trzosa nie zdejmowałem z siebie ni na chwilę. Pan powiada, żem głupiec i niedołęga i że za wszystkich odpowiem. Więc niech mnie pan nie policzkuje tym zarobkiem. Przecie pan wie, że nie wezmę. Proszę nade mną litość mieć i pozwolić odsłużyć. Do śmierci parobkiem będę, kiedym się nie zdał do czego lepszego, a pan mi będzie tem śmieciem płacił. Może do śmierci z długu skwituję!
Doktór przelotnie spojrzał na niego.
Chłopak płakał prawie, nieprzytomny z rozpaczy i wstydu. Widział się zgubionym na całe życie, upokorzonym najciężej, winnym a bezsilnym wobec fatum, co go prześladowało.
Zatoczył się i o ścianę oparł.
— Mój Boże! Mój Boże! — szeptał bezwiednie. — Czegom ja przyszedł tutaj, czego?
Panna Marja zbliżyła się do ojca.
— Niech go tatko przyjmie! — rzekła cicho. — Skoro się go odtrąci, będziemy życie jego mieli