Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/163

Ta strona została przepisana.

na sumienia. To człowiek, wyczerpany nieszczęściem!
— Nie potrzebujesz mi radzić! — burknął stary. — Wyprowadź mi stąd twego Szumskiego. Ten facet zawsze mnie rozdrażni. Rozmówimy się spokojnie w cztery oczy. Chłopca najoczywiściej okradli! Trzeba milczeć. Kiedyś to się odkryje.
Dziewczyna wywołała Szumskiego z pokoju. Zaczął wnet dowodzić, wymachując rękami:
— Takie wypadki stwierdzają moje poglądy. Ojciec za stary do interesów. Powoduje się sympatjami najfałszywszemi, dobiera głupców lub nicponiów za ajentów. Dzisiaj parę tysięcy rubli straty, jutro dziesięć i za lat parę fundusz się rozmydli. Przysięgnę, że ten drab pieniądze ukradł na spółkę z Czyżem lub drugim, bo niesposób być do tyla głupim, żeby wierzyć w jego niewinność. I jakaś baba w tem jest, to widoczne. To cała szajka. Ale nie ja będę, jeśli tego nie wyśledzę. Ładna spekulacja, niema co mówić!
Panna Marja słuchała obojętnie i odpowiedziała z całym spokojem:
— Wszystko czas odkryje. A co do strat, umiemy je przetrwać filozoficznie.
A tam za drzwiami, które doktór zamknął, toczyła się inna rozmowa.
Stary pieniądze zgarnął i schował, potem na Antoniego skinął.
— Chodźno tutaj! Poprzysięgniesz mi dwie rzeczy. Pierwsza, że żywej duszy nie piśniesz o tej awanturze. To konieczne i dla mego kredy-