Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/167

Ta strona została przepisana.

w tej kochance nieubłaganego wroga. Czasem po złej scenie strach go ogarniał i rozpacz, liczył z niecierpliwością dnie i godziny swego tutaj pobytu i drżał, on, co ze wszystkiego i wszystkich drwił lekceważąco.
Potem doznał jeszcze drugiego gwałtownego wrażenia: była to antypatja, niczem nieuzasadniona, do Mrozowickiego. Znienawidził go od pierwszego zetknięcia i z każdym dniem gorzej niecierpiał. Czuł w nim nie wroga, ale rywala. Niepowodzenia Antoniego napełniały go wielką radością, ale mało mu tego było. O, mało!
Pomimo wszystko chłopak nie zginął. Służył doktorowi, stał się domownikiem, przyjacielem. Szumskiemu w Lebjaży grunt się z pod nóg usuwał. Szyszkin zaś w razie technicznych trudności mawiał z dobrodusznością kata:
— Nic to! Jak nie dasz rady, poślę do doktora, niech nam da swego technika. Ten tylko spojrzy i kwestję rozwiąże.
Wtedy Szumski zieleniał z wściekłości i poprzysięgał w duchu zemstę.
Wreszcie pewnego dnia i Smolinowa dolała oliwy do ognia.
— Szukał tu dzisiaj tego pijaka (było to jej zwykłe określenie męża) komisant doktora z Lebjaży. Śliczny chłopiec, zdrów, silny, wysoki jak gwardzista. Dobry też być musi i delikatny. Rozmawiałam z nim. Cha, cha, cha! Głupia będzie doktorówna, jeśli was sobie nie przehandluje.