Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/171

Ta strona została przepisana.

— Nie zdaje mi się, bym dłużej bawił niż zwykle — rzekł, mimowoli zalękły.
— Dlaczegóż to zamieniłeś się z Andukajtysem?
— Myślałem, że panu to obojętne, kto zboże dostawi, byle było na czas.
— Zapewne! To mniejsza. Nie zajeżdżałeś nigdzie po drodze?
Chłopak sekundę się zawahał. Chciał prawdę rzec, ale pomyślał, że mu doktór może zabronić odwiedzin w futorze, więc bąknął:
— Nie, panie! — i poczerwieniał ze wstydu.
Szumski się roześmiał triumfująco.
— Pocóż taki sekret z wizyty u Szamana? Przecie i swoje interesy przy cudzych można załatwić. Trzeba odwiedzić wspólnika, dowiedzieć się o obrocie pieniędzy. Dobrze procentują te 1300 rubli? Co? A i córeczka Szamana coś warta! To jakby w gronie rodziny, musi czas biec mile! Cha, cha, cha!
Mrozowicki pod surowym wzrokiem doktora i dziewczyny oczy spuścił, ale na szyderstwo i obelgę stracił panowanie nad sobą.
— A panu co do tego! — zawołał, blednąc. — Wolno mi mieć znajomych i stosunki, jakie mi się podoba, bylebym służbę spełnił. A gdybym pieniądze ukradł, tobym za nie nie odsługiwał, alebym potrafił hulać za nie nie gorzej pana!
Gdyby Szumskiego nie było, możeby nie skłamał, a zapewneby się nie uniósł.
Gniewem pogarszał swe położenie.