Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/172

Ta strona została przepisana.

— Więc byłeś u Szamana? — spytał doktór, bębniąc palcami po stole.
— Byłem, panie! — odparł lakonicznie.
— I bywasz tam często?
— Bywam, ilekroć mogę.
— I masz tam kochankę?
Coraz bardziej rozdrażniało go to śledztwo i drwiący śmiech Szumskiego. Zacinał się w złości i niechęci.
— Mam! — odparł zuchwale.
Nikt więcej nic nie rzekł i nikt się do niego nie odezwał przez cały wieczór. Szumski ostentacyjnie szeptał coś doktorowi, Utowiczowa wzdychała, panna Marja odwracała od niego oczy. Był jak pod pręgierzem. Nie tknął jadła, zdrożony i głodny, skrył się do stancji, którą odziedziczył po zmarłym przyjacielu. Tak był rozdrażniony, że mu zęby szczękały jak w febrze, a płatki czerwone latały przed oczami. Nie mógł usiedzieć na miejscu, chodził po izbie jak zwierz dziki.
Było już bardzo późno, gdy się wsunął Andukajtys.
Antoni stanął przed nim, niezdolny milczeć.
— Zrobił mnie Szumski złodziejem! — mruknął. — Słyszałeś?
— Ale! Tak dowiódł dokumentnie, że oni i nie wątpią. Od południa siedzi i gada.
— Gadzina! — burknął chłopak. — Wpadnie on mi w ręce kiedy, to żyw nie wyjdzie!
— I bo nie warto żywić! — spokojnie potwierdził Żmudzin.