Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/174

Ta strona została przepisana.

nie odzywał, a oni przestali go za domownika uważać. Spełniał rozkazy ściśle, ale się tylko za sługę uważał. Załatwiwszy nakazaną robotę, ulatniał się z domu, włóczył się kędyś po całych wieczorach i nocach, w dnie świąteczne wcale się nie pokazywał. Ze wstrętem widocznym sięgał do strawy i głodził się umyślnie, obchodząc się często kawałkiem chleba; odzież sam sobie łatał, a bieliznę nauczył się prać, byle jak najmniej od gospodarzy potrzebować. Szumski nigdy go nie spotykał w Lebjaży, a chociaż ani doktór, ani panna Marja nie skarżyli się wcale, zrozumiał, że rywala ostatecznie pognębił.
Parę miesięcy upłynęło w ten sposób ciężkich, długich. Tak gorzko i smutno było Antoniemu, że ochoty nie czuł odwiedzenia futoru. Wreszcie dnia pewnego, eskortując tabun bydła, gnany do gorzelni, zboczył do forteczki Szamana. Zasypana była do połowy śniegiem i jak zwykle, wyglądała niezamieszkała. Długo się do drzwi dobijał, zanim mu otworzył sam gospodarz, nie okazując wcale ochoty przyjęcia gościa.
— Ty do dziewczyny? — zaskrzeczał. — Idź swoją drogą i szukaj jej gdzie indziej! Poszła ode mnie!
— Gdzie? Kłamiesz! — krzyknął Antoni.
— Brat ją wykupił i zabrał. Taka umowa była.
— Dawno?
— Ot, będzie parę tygodni. Mnie wszystko jedno, za pół roku taniej ją dostanę. Ano, teraz po-