Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/179

Ta strona została przepisana.

— Szaman mnie okradł! — zamruczał, tknięty tą myślą.
— To się odkryje. Oszust wpadnie kiedyś w pułapkę. Tymczasem chce pan mojej rady posłuchać? Nie idź pan do Andrjanka, ani lokuj się z kawalerami. Stara Marcinowa Siwicka mieszka sama i żadnej opieki nie ma. Dziś tu płakała na swą dolę, a ja jej nawet obiecałam pana przysłać.
Chłopak wziął jej rękę i w milczeniu pocałował. Wyrwała ją prędko.
— Za co mi pan dziękuje? To żadna łaska!
— Dziękuję za dobroć pani. Małom ja jej doznawał, więcem nad wyraz wdzięczny. Myślałem, że mi pani nie da dobrego słowa, a pani o mnie pamięta.
Zaśmiała się z przymusem.
— Ano, tak się należy. I mnie życie nie pieściło. Żal mi bardzo pana. Zżyło się przez tyle czasu. Na pożegnanie proszę urazy darować i nie zapominać dobrych chwil. Do zobaczenia!
Podała mu dłoń do uścisku, i wyszedł do sieni. Odwołała go raz jeszcze.
— Weź pan z sobą ten tobołek dla Marcinowej i pokłoń się ode mnie starowinie!
Dała mu sporą paczkę i odpędziła Tomója, który gwałtem się za nim cisnął.
Z ciepła i światła wyszedł nieborak na mróz i ciemność, a tak już był do swego losu nawykły, że się nie burzył i nie rozpaczał. Krokiem powolnym przeszedł ulicę i zastukał do drzwi innego domostwa. Otworzyła mu drzwi stara kobieta.